Uczestnicy: Grzegorz B., Artur K., Joanna P. (udział
specyficzny, niepartycypacyjny, lecz nie tylko duchowy), Urszula P.
Wpis Artura:
Wycieczka – pierwsza w nowym roku – miała charakter
szczególny. Mimo, że pierwsza to jakby jeszcze trochę ostatnia. Towarzyszyły
jej bowiem myśli o całym ubiegłym roku i naszych mazowieckich (i nie tylko)
peregrynacjach, których mocnym akcentem, pieczęcią potwierdzającą udział, znój
i osiągnięty wynik, miała być wieczorna gala, czyli uroczystość wręczenia
nagród dla najwybitniejszych łazęgów, i podsumowania w iście statystycznym
stylu przebytych w minionym roku kilometrów, tras i wypitych napojów wzmacniających.
Dwudniową wycieczkę zaczęliśmy w oklepanym już
miejscu, gdzie jak zwykle z trudem się odnaleźliśmy, a mianowicie w hali Dworca
Zachodniego autobusowego. Kiedy już się rozpoznaliśmy i potwierdziliśmy
niezłomną wolę przejścia kilkudziesięciu kilometrów udaliśmy się na autobus
jadący w kierunku Radomia i zakupiliśmy bilet do Broniszewa. Było szaro i
mglisto ale jednak wysiedliśmy na właściwym przystanku, chociaż nie było to
łatwe ponieważ postęp cywilizacyjny sprawił, że wszystkie drogi teraz są trasami
szybkiego ruchu, odpicowanymi na jedno kopyto a przystanki niczym się między
sobą nie różnią. Dla uspokojenia i zebrania myśli pokosztowaliśmy jarzębiaczku i
rozejrzeliśmy się po wsi, która od pocz. XVI w. była własnością plebanów
kościoła w pobliskim Goszczynie, do którego udaliśmy się w nadziei, że
zobaczymy wiele ciekawych rzeczy. Po dojściu do tego sławnego onegdaj miasta,
lokowanego na prawie chełmińskim w 2 poł. XIV w., wchodzącego w poczet miast
królewskich, którego rozkwitowi położył kres dopiero potop szwedzki, zrobiliśmy
przystanek przy kościele, który okazał się świątynią pobudowaną na początku XX
w. wg projektu Stefana Szyllera, bardzo ładną i okazałą, w przeważającej mierze
neorenesansową, z lekka neoklasycystyczną, odrobinę tylko neogotycką. Podczas
owego popasu piszący te słowa skonstatował brak aparatu fotograficznego i
wytypował miejsce w którym mogło dojść do rozstania ze sprzętem. Zostawiwszy
koleżankę Ulę na pastwę pokus w piekarnio-cukierni gdzie był jeden tylko
stolik, który spokojnie na nas czekał, żwawym krokiem udaliśmy się na
poszukiwania. Dochodząc do miejsca gdzie mieliśmy poprzedni postój zobaczyliśmy
ludzi karczujących pobocze drogi i zapytaliśmy ich czy nie znaleźli aparatu.
Okazało się, że tak i oddali go na przechowanie pobliskiemu gospodarzowi.
Aparat się odnalazł (w związku z tym parę zdjęć zostanie dołączonych do opisu)
a mojej radości i wdzięczności nic nie zdoła opisać. Serdecznie dziękuję panom
z okolic Goszczyna, którzy ocalili mój aparat i utwierdzili mnie w wierze w ludzi!
Kiedy wróciliśmy do cukierni uczciliśmy oczywiście ciastkami i kawą odzyskanie
sprzętu. Morał z tego taki, że nie należy narzucać zbyt dużego tempa spożycia
napojów wzmacniających, lub przynajmniej nosić aparat na szyi i z nim się nie
rozstawać… Pokrzepieni na ciele i duchu ruszyliśmy w stronę Dylewa, przez
Tąkiele i Sielec, mijając po drodze smutne sady pełne nie zebranych jabłek,
niektóre z nich nawet wykarczowane i zwalone na ogromne kupy oznaczające
definitywne poddanie się i zapewne chęć przestawienia na innego rodzaju uprawę.
Pogoda była bardzo ładna, znaczne prześwity nieba i od czasu do czasu
wyłaniające się słońce, przy temperaturze w okolicy zera, sprawiały że szło się
przyjemnie i wesoło. W Dylewie zobaczyliśmy dwór Jackowskich, XIX-wieczny, charakterystyczny
bardzo albowiem niedokończony, z brakującym skrzydłem. Znakomicie
odremontowany. Ponieważ dochodziła już czwarta po południu zaczęliśmy się
kierować w stronę Dziarnowa, miejsca naszej gali i noclegu. Pokierowani w Nowej
Jastrzębi być może bezpieczną ale bardzo okrężną drogą, zaczęliśmy wypytywać o
jakiś skrót przez las i rzeczkę Mogielankę. Przesympatyczni ludzie, którzy
udzielili nam stosownej informacji wybierali się właśnie samochodem do
Mogielnicy na mszę i zaproponowali że podwiozą nas (było już całkiem ciemno) do
celu. Z wielką wdzięcznością i radością przystaliśmy na to i – zachęceni przez
nich – opowiedzieliśmy kim jesteśmy i co tu robimy. Dowiedzieliśmy się też, że
nasi wybawcy są właścicielami restauracji Trattoria Numero Uno w Mysiadle – i
stało się jasne, że przy najbliższej okazji odwiedzimy restaurację i przywitamy
się z przemiłym małżeństwem, które ryzykując kose spojrzenie proboszcza,
pomogło nam spóźniając się na mszę świętą. Ich dobry uczynek rozświetlił nam
ciemną styczniową noc. Dziękujemy!
Dom Wujka Uli okazał się przytulny, gościnny, duży i
gala mogła się odbyć bez przeszkód. W międzyczasie dojechała do nas sportową
Mazdą Asia i zrobiło się jeszcze cieplej i weselej, i wcale nie tylko dlatego
że przywiozła wyborne wino hiszpańskie. Zapowiadane stroje galowe – suknie i
garnitury – okazały się wymogiem rzeczywistym, nie żartem, jak dotąd myślałem.
Po zobaczeniu gołych pleców Uli, głębokiego dekoltu Asi i Grzegorza w garniaku
i pod krawatem nie miałem już co do tego żadnych wątpliwości – to dzieje się
naprawdę. Jednak przyjaciołom należy wierzyć, choćby wygadywali największe
głupstwa! Zażenowany niepomiernie pożyczyłem od Pana Wujka Leszka marynarę.
Przepaść między wypindrzonym towarzystwem a moimi złachanymi sztruksami nie została
ani trochę zasypana, niestety… Grzegorz podsumował miniony rok wycieczkowy –
twarde dane liczbowe były imponujące. Nagrody książkowe zostały wręczone.
Napięcie powoli ustępowało, m. in. dzięki przemiłemu sąsiadowi Wujka Leszka,
który odwiedził nas i snuł swoją opowieść. Takie spotkania z ludźmi są
najfajniejsze. Dziękujemy za spotkanie i za dobre słowo! Posileni i napojeni
udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Śniło nam się naszych 26 ubiegłorocznych
wycieczek.
Kościół w Goszczynie
W drodze do Dylewa - smętny obraz niedokończonego cyklu...
Gdzieś we wiosce, przechodniu pomódl się za nas i za siebie...
Dwór w Dylewie
To jest gala, o przepraszam - Gala, z prawdziwego zdarzenia!
Pan Leszek, wspaniały gospodarz i kochany Wujek Uli :))
Padały liczby, zestawienia, daty. Niestety nie byłem w stanie się skupić :)))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz