czwartek, 9 sierpnia 2018

14.07.2018 Zwoleń - Czarnolas - Gródek - Garbatka-Letnisko - Żytkowice (31 km)


Uczestnicy: Grzegorz B., Artur K., Joanna P., Urszula (wypadałoby rzec: Orszulka) P., Joanna T., Anna Z.

Wpis Artura:

W środku kraju, pod znakiem Kanikuły, śladami Kochanowskiego…


Ciągnie nas w Radomskie. Rdzenność, naszość, przaśność, powierzchowność. Ziemia ta, oraz Sandomierszczyzna, Krakowszczyzna, Kujawy może, to obszar, który nigdy nie był pograniczny, przejściowy, niejasny w swej tożsamości etnicznej, oswojony z obcością, niepewny swego losu – do czasu, gdy los całego kraju przypieczętowany potrójnie został. To nas przyciąga. Dziesiąty może już raz wsiadamy na uroczym, językiem ukraińskim rozbrzmiewającym Dworcu Zachodnim (sic!), w autobus mknący na południe, na Radom, Sandomierz i dalej, dalej, na kresy jakoweś; ale to złudzenie warszawskiej perspektywy, nie kresy – w środek polskości. Życzliwemu kierowcy zawdzięczamy, że wyruszyliśmy w komplecie, albowiem miejsc nie było i część z nas stała, a stojąc, jednak jechała. W bagażniku nasze plecaki i namioty jadą, na zewnątrz deszcz zacina, w środku ospałość się udziela, i tylko z tyłu głowy lekki niepokój, czy to aby naprawdę te namioty jadą po to, żebyśmy w nich tej nocy zaznali spoczynku. Kiedy dojeżdżamy do celu – Zwolenia – pogoda się zmienia na lepsze, przestaje padać, a w trakcie dalszej wycieczki pojawia się nawet słońce i temperatura skacze powyżej dwudziestu! Niesienie namiotów na grzbiecie nie wydaje się już tak bezużyteczne.

Ale jesteśmy teraz w Zwoleniu, oglądamy kościół Podwyższenia Krzyża Świętego, w zasadniczym swoim zrębie XVI- i XVII-wieczny, z dobudowanymi w XX wieku nawami bocznymi i wieżą (całkiem adekwatną); oglądamy go jedynie z zewnątrz, tylko nieśmiało zaglądając do środka, ponieważ odbywa się msza. Rozczarowani tym, że nie zobaczymy grobu Jana z Czarnolasu, oraz jego popiersia wyrzeźbionego w kamieniu, wychodzimy z myślą, że tylko jak najszybsze dotarcie do sklepu, baru a w dalszej kolejności do Czarnolasu może nas pocieszyć. Nie uszliśmy jednak nawet i stu metrów, jak natrafiliśmy na Centrum Regionalne przy Nekropolii Jana Kochanowskiego w Zwoleniu, czyli prościej mówiąc na muzeum regionalne, gdzie – jak dowiedzieliśmy się od miłej pani zagadującej nas pod kościołem – wstęp był darmowy a wystawa całkiem ciekawa (m. in. drzewo genealogiczne rodu Kochanowskich wymalowane na ścianie największej sali), sprzęty liturgiczne, oraz dzieła rzemiosła z innych kontynentów, przywiezione przez misjonarzy, a także wystawa rodzimych sprzętów typowego gospodarstwa wiejskiego sprzed stu lat. I wszystko to opatrzone kompetentnym komentarzem miłej pani przewodniczki. Doświadczyliśmy także staropolskiej gościnności dostając od pracowników muzeum herbatę i kawę, którymi popijaliśmy znakomite kruche ciasteczka wyrobu naszej Orszulki. Miasteczko zaczęło nam jawić się w ciepłych barwach. W tak zwanym międzyczasie deszcz przypomniał sobie o tej cudnej krainie, więc udaliśmy się ponownie do kościoła, gdzie msza już dawno się skończyła i odnaleźliśmy wspomniane wcześniej popiersie a po dłuższej chwili również grób Ojca Literatury Polskiej (a może miano to przysługuje temu nieokrzesanemu Rejowi? – nie pomnę), znajdujący się w podziemiach i widoczny poprzez szklaną płytę z poziomu posadzki, w lewej nawie. Ściany kościoła, sklepienie, kopuły, pokryte zostały napisami, które po po bliższym przyjrzeniu się, okazały się być utworami Mistrza Jana.

Pokrzepieni na ciele oraz na duchu, zachęceni przez poprawiającą się pogodę, ruszyliśmy w stronę Czarnolasu, mając przed oczyma wyobraźni lipę, brzęczącą od pracowitych pszczół, pełni nadziei na miłe spotkanie z Sylenem u jej stóp, a przynajmniej na upojne tete-a-tete z Bakchosem. Szliśmy przez urokliwe wioski – Strykowice Zabłotne, Paciorkowa Wola, Józefów, Jadwinów – podziwiając ich drewnianą zabudowę, przez pola pełne dojrzałego zboża, spozierając na gromadzące się na horyzoncie ciemne chmury zapowiadające intensywny deszcz. Deszcz po kilku kilometrach nas złapał, ale dzielnie rozbijając jego niezbyt silne strugi dotarliśmy do Czarnolasu. Pełniący obowiązki dworu Jana Kochanowskiego pałac Jabłonowskich zbudowany został w XIX w. chociaż posiadłość została zakupiona od Kochanowskich w 1761 r. Dworek Poety był już wtedy bladym wspomnieniem, albowiem spłonął w 1720 r. A ponieważ przesławna lipa również nie dotrwała do dzisiaj skazani jesteśmy już tylko na rozmowy z duchami i grę wyobraźni, i oczywiście lekturę nieśmiertelnych strof Poety. Spotkaniom ponad stuleciami sprzyja wystawa mieszcząca się w pałacu – Muzeum Jana Kochanowskiego. Wystawa, oprócz eksponatów w postaci mebli, obrazów, gobelinów, naczyń itd., zawiera także zaaranżowane scenki rodzajowe z udziałem figur ludzkich naturalnej wielkości: w jednym z pokoi widzimy bawiące się dzieci, w drugim zaś Jana K. przy biurku piszącego raczej jakiś dokument wagi państwowej (oblicze jego nie wskazuje na to, aby dosiadł on Pegaza ani też doświadczał podszeptów Muzy przechylającej się wdzięcznie przez ramię), niźli pieśń, czy nawet sprośną fraszkę, a w podziemiach pałacu możemy obserwować zgromadzenie zacnych mężów, którzy we własnym gronie, swobodni i rozochoceni, zabierają się do spożywania jakowegoś przedniego napitku.
I my również poczuliśmy się gotowi do spotkania z bogiem wina. Rozejrzawszy się za jakimś spokojnym miejscem, w którym nie niepokojeni przez nikogo (a i sami nie wprawiając kogokolwiek w konfuzję) moglibyśmy oddać się czynnościom jedzenia i picia, dostrzegliśmy stojący tuż obok pałacu piękny dom, cały zatopiony w roślinach, obrośnięty winem, z małym gankiem skłonnym przyjąć nas pod swój dach, zwłaszcza że deszczyk sobie całkiem sprawnie poczynał. Ulegliśmy. Siedząc na dwóch małych ławeczkach, za stół mieliśmy „podłogę”, na której rozstawiliśmy na serwetkach pyszne owoce, sery, słoiczki z przekąskami, pokruszony chleb, no i „puchary” (papierowe kubki do kawy, ale wyobraźnia w Czarnolesie działa znakomicie) z winem. Błogo… Z kontemplacyjno-czynnego biesiadowania wybił nas głos pani z muzeum, która powiedziała, że pomieszczenie gdzie zostawiliśmy plecaki za chwilę będzie musiało być zamknięte i najlepiej by było gdybyśmy się zaczęli udawać do wyjścia. Odebraliśmy plecaki, postaliśmy chwilę pod okapem licząc, że przestanie padać, i ruszyliśmy w stronę Gródka, gdzie mieliśmy nadzieję obejrzeć kolejny zabytkowy kościół.

Droga do Gródka była wyjątkowa – przeglądaliśmy się w tysiącach słoneczników, odwracających swoje twarze w wędrówce za prześwitującym słońcem, które wkrótce jednak schowało się za chmury, zostawiając nas na pastwę nadciągającego deszczu, który tym razem zabrał się na serio do podtapiania nas, sadów, lasów, łąk, domostw i przyszłego naszego noclegu na ziemi. W sieczącym deszczu dotarliśmy wreszcie do Gródka, gdzie obeszliśmy kościół św. Trójcy, kiwając głowami z uznaniem nad tą bardzo ciekawą bryłą, przypominającą raczej zamek obronny z ostatnich podrygów krucjat, niż świątynię Pana. Kościół zbudowany w końcówce XVI w. przez Andrzeja Kochanowskiego, wieżę dobudowano w poł. XVII w. – został niestety w roku 1907 przebudowany (m. in. powstało nowe prezbiterium); niemniej robi dobre wrażenie. Jeszcze większe niż kościół zainteresowanie wzbudziła w nas piękna drewniana dzwonnica – piękna była, ale przede wszystkim miała szerokie okapy pod którymi było w miarę sucho i tam zalegliśmy, sposępniali, i nawet pojawiły się głosy że tu można by było spędzić noc. Był to wyraźny kryzys, który przewalczyliśmy jednak, nie uciekając się tym razem do żadnych płynów wzmacniających, co mamy w zwyczaju czynić nagminnie, zarówno w chwilach trudnych, jak też łatwych. 

Deszcz nieco zelżał, czasami przestawał i tylko stalowe niebo przypominało nam, że za chwilę znowu trzeba będzie wyciągać peleryny, parasole i uważać na kałuże, oraz żaby i ślimaki, które urządzały sobie wyścigi na drodze. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy spuścić z tonu, zrezygnować z ortodoksji, i żeby nie zaćwalachać się w błocie i nie zgubić drogi poszliśmy zamiast szlakiem niebieskim, prostą drogą do Garbatki-Letniska, podziwiając z asfaltowej szosy bociany na przemokłych polach, oraz pola gryki jak śnieg białej. W drodze dojrzewała też w nas (niektórych z nas przynajmniej) myśl, że zrobimy wszystko, żeby nocować w domku letniskowym, a nie w namiotach, których rozbicie po ciemku i na niepewnym gruncie, jakim jest błoto powstałe po dwudniowych deszczach, wydawało nam się czynnością obmierzłą a nawet nieco dziwaczną… Tak rozmyślając dotarliśmy do ośrodka wypoczynkowego (w którym onegdaj było nam dane nocować i nie przespać nocy – chełpliwe, buńczuczne i niekontrolowane co do swojej głośności okrzyki, liczne potyczki i pojednania, i jak zawsze czyniąca obyczaje bardziej szorstkimi niż zazwyczaj muzyka [?], skutecznie nam to uniemożliwiły), spotykając po drodze grupki letników, który tryskali dobrym humorem, czyniąc tym samym nasze położenie jeszcze bardziej smutnym. No ale dotarliśmy na plac główny, do baru, zrzuciliśmy plecaki i reprezentantka naszej grupy udała się na rozmowę ostatniej szansy (pocieszaliśmy się, że szansa jest bo pogoda podła zapewne kogoś odwiodła od przyjazdu) z właścicielem ośrodka. Spotkanie po latach z tym samym sympatycznym panem okazało się bardzo pozytywne w swych rezultatach. Dostaliśmy domek pięcioosobowy z dodanym łóżkiem polowym i omijając tym razem bar (odwiedzimy go rano) udaliśmy się pospiesznie doń, a tam spożyliśmy wieczerzę popijając zacnym winem, w tych samych papierowych pucharach. I tak upłynął nam pierwszy dzień.

Wyspawszy się na zapas, pomarudziwszy trochę, zebraliśmy się późnym rankiem i ruszyliśmy do baru (dla wielu z nas kawa jest co najmniej tak samo konieczna do życia jak jedzenie), a następnie podziwiając kaczki w ośrodkowym jeziorze ruszyliśmy dalej, szlakiem zielonym, żeby chociaż odrobinę dotknąć Puszczy Kozienickiej. Piękny to las, pełen paproci, porostów na gałęziach. Przeszliśmy skrajem rezerwatu Krępiec i przez Bogucin i Babki dotarliśmy do stacji Żytkowice, skąd pojechaliśmy na finał Mundialu do Radomia. Ale to już inna historia, nie wycieczkowa, hedonistyczna, konsumpcjonistyczna, żeby nie powiedzieć: wielkomiejska – nie uchodzi wobec tego jej opisywać. Pieszoprzezmazowsze miewa również i takie chwile słabości. Jak widać jest wiele powodów, żeby przystać do naszej kompaniji, i przechadzać się z nami po pięknej naszej dziedzinie…





Rynek w Zwoleniu




Kościół Podwyższenia Krzyża Świętego w Zwoleniu



Liczna ta rodzina Kochanowskich...



Ileż poezji jest w tym dziecięcym obrazku...



Doczesne szczątki Jana Kochanowskiego w zwoleńskim kościele



Nareszcie w drogę, w naturę, w poezję ciszy i głosów przyrody...



Zleje czy nie zleje, teraz czy nieco później?



Muzeum w Czarnolesie



Mistrz Jan przy pracy



Nasza czarnoleska przystań



Stół nakryty, z fragmentem korkociągu (to niezwykle ważny rekwizyt naszych wypraw)



Poezja unosi się w powietrzu, przyroda dyszy, groszek śpiewa!



Oto dom, piękny bardzo



Słoneczniki przed Gródkiem



Kościół Św. Trójcy i dzwonnica w Gródku



Nasz azyl - ale przyszłość widzimy raczej w ponurych barwach...



Wiadomo, gryka



Pan Kaczor (ten fajny)



Popas na skraju Puszczy Kozienickiej


 Puszcza jest...



Idą leśni, drżyjcie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz