czwartek, 9 sierpnia 2018

14.07.2018 Zwoleń - Czarnolas - Gródek - Garbatka-Letnisko - Żytkowice (31 km)


Uczestnicy: Grzegorz B., Artur K., Joanna P., Urszula (wypadałoby rzec: Orszulka) P., Joanna T., Anna Z.

Wpis Artura:

W środku kraju, pod znakiem Kanikuły, śladami Kochanowskiego…


Ciągnie nas w Radomskie. Rdzenność, naszość, przaśność, powierzchowność. Ziemia ta, oraz Sandomierszczyzna, Krakowszczyzna, Kujawy może, to obszar, który nigdy nie był pograniczny, przejściowy, niejasny w swej tożsamości etnicznej, oswojony z obcością, niepewny swego losu – do czasu, gdy los całego kraju przypieczętowany potrójnie został. To nas przyciąga. Dziesiąty może już raz wsiadamy na uroczym, językiem ukraińskim rozbrzmiewającym Dworcu Zachodnim (sic!), w autobus mknący na południe, na Radom, Sandomierz i dalej, dalej, na kresy jakoweś; ale to złudzenie warszawskiej perspektywy, nie kresy – w środek polskości. Życzliwemu kierowcy zawdzięczamy, że wyruszyliśmy w komplecie, albowiem miejsc nie było i część z nas stała, a stojąc, jednak jechała. W bagażniku nasze plecaki i namioty jadą, na zewnątrz deszcz zacina, w środku ospałość się udziela, i tylko z tyłu głowy lekki niepokój, czy to aby naprawdę te namioty jadą po to, żebyśmy w nich tej nocy zaznali spoczynku. Kiedy dojeżdżamy do celu – Zwolenia – pogoda się zmienia na lepsze, przestaje padać, a w trakcie dalszej wycieczki pojawia się nawet słońce i temperatura skacze powyżej dwudziestu! Niesienie namiotów na grzbiecie nie wydaje się już tak bezużyteczne.

Ale jesteśmy teraz w Zwoleniu, oglądamy kościół Podwyższenia Krzyża Świętego, w zasadniczym swoim zrębie XVI- i XVII-wieczny, z dobudowanymi w XX wieku nawami bocznymi i wieżą (całkiem adekwatną); oglądamy go jedynie z zewnątrz, tylko nieśmiało zaglądając do środka, ponieważ odbywa się msza. Rozczarowani tym, że nie zobaczymy grobu Jana z Czarnolasu, oraz jego popiersia wyrzeźbionego w kamieniu, wychodzimy z myślą, że tylko jak najszybsze dotarcie do sklepu, baru a w dalszej kolejności do Czarnolasu może nas pocieszyć. Nie uszliśmy jednak nawet i stu metrów, jak natrafiliśmy na Centrum Regionalne przy Nekropolii Jana Kochanowskiego w Zwoleniu, czyli prościej mówiąc na muzeum regionalne, gdzie – jak dowiedzieliśmy się od miłej pani zagadującej nas pod kościołem – wstęp był darmowy a wystawa całkiem ciekawa (m. in. drzewo genealogiczne rodu Kochanowskich wymalowane na ścianie największej sali), sprzęty liturgiczne, oraz dzieła rzemiosła z innych kontynentów, przywiezione przez misjonarzy, a także wystawa rodzimych sprzętów typowego gospodarstwa wiejskiego sprzed stu lat. I wszystko to opatrzone kompetentnym komentarzem miłej pani przewodniczki. Doświadczyliśmy także staropolskiej gościnności dostając od pracowników muzeum herbatę i kawę, którymi popijaliśmy znakomite kruche ciasteczka wyrobu naszej Orszulki. Miasteczko zaczęło nam jawić się w ciepłych barwach. W tak zwanym międzyczasie deszcz przypomniał sobie o tej cudnej krainie, więc udaliśmy się ponownie do kościoła, gdzie msza już dawno się skończyła i odnaleźliśmy wspomniane wcześniej popiersie a po dłuższej chwili również grób Ojca Literatury Polskiej (a może miano to przysługuje temu nieokrzesanemu Rejowi? – nie pomnę), znajdujący się w podziemiach i widoczny poprzez szklaną płytę z poziomu posadzki, w lewej nawie. Ściany kościoła, sklepienie, kopuły, pokryte zostały napisami, które po po bliższym przyjrzeniu się, okazały się być utworami Mistrza Jana.

Pokrzepieni na ciele oraz na duchu, zachęceni przez poprawiającą się pogodę, ruszyliśmy w stronę Czarnolasu, mając przed oczyma wyobraźni lipę, brzęczącą od pracowitych pszczół, pełni nadziei na miłe spotkanie z Sylenem u jej stóp, a przynajmniej na upojne tete-a-tete z Bakchosem. Szliśmy przez urokliwe wioski – Strykowice Zabłotne, Paciorkowa Wola, Józefów, Jadwinów – podziwiając ich drewnianą zabudowę, przez pola pełne dojrzałego zboża, spozierając na gromadzące się na horyzoncie ciemne chmury zapowiadające intensywny deszcz. Deszcz po kilku kilometrach nas złapał, ale dzielnie rozbijając jego niezbyt silne strugi dotarliśmy do Czarnolasu. Pełniący obowiązki dworu Jana Kochanowskiego pałac Jabłonowskich zbudowany został w XIX w. chociaż posiadłość została zakupiona od Kochanowskich w 1761 r. Dworek Poety był już wtedy bladym wspomnieniem, albowiem spłonął w 1720 r. A ponieważ przesławna lipa również nie dotrwała do dzisiaj skazani jesteśmy już tylko na rozmowy z duchami i grę wyobraźni, i oczywiście lekturę nieśmiertelnych strof Poety. Spotkaniom ponad stuleciami sprzyja wystawa mieszcząca się w pałacu – Muzeum Jana Kochanowskiego. Wystawa, oprócz eksponatów w postaci mebli, obrazów, gobelinów, naczyń itd., zawiera także zaaranżowane scenki rodzajowe z udziałem figur ludzkich naturalnej wielkości: w jednym z pokoi widzimy bawiące się dzieci, w drugim zaś Jana K. przy biurku piszącego raczej jakiś dokument wagi państwowej (oblicze jego nie wskazuje na to, aby dosiadł on Pegaza ani też doświadczał podszeptów Muzy przechylającej się wdzięcznie przez ramię), niźli pieśń, czy nawet sprośną fraszkę, a w podziemiach pałacu możemy obserwować zgromadzenie zacnych mężów, którzy we własnym gronie, swobodni i rozochoceni, zabierają się do spożywania jakowegoś przedniego napitku.
I my również poczuliśmy się gotowi do spotkania z bogiem wina. Rozejrzawszy się za jakimś spokojnym miejscem, w którym nie niepokojeni przez nikogo (a i sami nie wprawiając kogokolwiek w konfuzję) moglibyśmy oddać się czynnościom jedzenia i picia, dostrzegliśmy stojący tuż obok pałacu piękny dom, cały zatopiony w roślinach, obrośnięty winem, z małym gankiem skłonnym przyjąć nas pod swój dach, zwłaszcza że deszczyk sobie całkiem sprawnie poczynał. Ulegliśmy. Siedząc na dwóch małych ławeczkach, za stół mieliśmy „podłogę”, na której rozstawiliśmy na serwetkach pyszne owoce, sery, słoiczki z przekąskami, pokruszony chleb, no i „puchary” (papierowe kubki do kawy, ale wyobraźnia w Czarnolesie działa znakomicie) z winem. Błogo… Z kontemplacyjno-czynnego biesiadowania wybił nas głos pani z muzeum, która powiedziała, że pomieszczenie gdzie zostawiliśmy plecaki za chwilę będzie musiało być zamknięte i najlepiej by było gdybyśmy się zaczęli udawać do wyjścia. Odebraliśmy plecaki, postaliśmy chwilę pod okapem licząc, że przestanie padać, i ruszyliśmy w stronę Gródka, gdzie mieliśmy nadzieję obejrzeć kolejny zabytkowy kościół.

Droga do Gródka była wyjątkowa – przeglądaliśmy się w tysiącach słoneczników, odwracających swoje twarze w wędrówce za prześwitującym słońcem, które wkrótce jednak schowało się za chmury, zostawiając nas na pastwę nadciągającego deszczu, który tym razem zabrał się na serio do podtapiania nas, sadów, lasów, łąk, domostw i przyszłego naszego noclegu na ziemi. W sieczącym deszczu dotarliśmy wreszcie do Gródka, gdzie obeszliśmy kościół św. Trójcy, kiwając głowami z uznaniem nad tą bardzo ciekawą bryłą, przypominającą raczej zamek obronny z ostatnich podrygów krucjat, niż świątynię Pana. Kościół zbudowany w końcówce XVI w. przez Andrzeja Kochanowskiego, wieżę dobudowano w poł. XVII w. – został niestety w roku 1907 przebudowany (m. in. powstało nowe prezbiterium); niemniej robi dobre wrażenie. Jeszcze większe niż kościół zainteresowanie wzbudziła w nas piękna drewniana dzwonnica – piękna była, ale przede wszystkim miała szerokie okapy pod którymi było w miarę sucho i tam zalegliśmy, sposępniali, i nawet pojawiły się głosy że tu można by było spędzić noc. Był to wyraźny kryzys, który przewalczyliśmy jednak, nie uciekając się tym razem do żadnych płynów wzmacniających, co mamy w zwyczaju czynić nagminnie, zarówno w chwilach trudnych, jak też łatwych. 

Deszcz nieco zelżał, czasami przestawał i tylko stalowe niebo przypominało nam, że za chwilę znowu trzeba będzie wyciągać peleryny, parasole i uważać na kałuże, oraz żaby i ślimaki, które urządzały sobie wyścigi na drodze. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy spuścić z tonu, zrezygnować z ortodoksji, i żeby nie zaćwalachać się w błocie i nie zgubić drogi poszliśmy zamiast szlakiem niebieskim, prostą drogą do Garbatki-Letniska, podziwiając z asfaltowej szosy bociany na przemokłych polach, oraz pola gryki jak śnieg białej. W drodze dojrzewała też w nas (niektórych z nas przynajmniej) myśl, że zrobimy wszystko, żeby nocować w domku letniskowym, a nie w namiotach, których rozbicie po ciemku i na niepewnym gruncie, jakim jest błoto powstałe po dwudniowych deszczach, wydawało nam się czynnością obmierzłą a nawet nieco dziwaczną… Tak rozmyślając dotarliśmy do ośrodka wypoczynkowego (w którym onegdaj było nam dane nocować i nie przespać nocy – chełpliwe, buńczuczne i niekontrolowane co do swojej głośności okrzyki, liczne potyczki i pojednania, i jak zawsze czyniąca obyczaje bardziej szorstkimi niż zazwyczaj muzyka [?], skutecznie nam to uniemożliwiły), spotykając po drodze grupki letników, który tryskali dobrym humorem, czyniąc tym samym nasze położenie jeszcze bardziej smutnym. No ale dotarliśmy na plac główny, do baru, zrzuciliśmy plecaki i reprezentantka naszej grupy udała się na rozmowę ostatniej szansy (pocieszaliśmy się, że szansa jest bo pogoda podła zapewne kogoś odwiodła od przyjazdu) z właścicielem ośrodka. Spotkanie po latach z tym samym sympatycznym panem okazało się bardzo pozytywne w swych rezultatach. Dostaliśmy domek pięcioosobowy z dodanym łóżkiem polowym i omijając tym razem bar (odwiedzimy go rano) udaliśmy się pospiesznie doń, a tam spożyliśmy wieczerzę popijając zacnym winem, w tych samych papierowych pucharach. I tak upłynął nam pierwszy dzień.

Wyspawszy się na zapas, pomarudziwszy trochę, zebraliśmy się późnym rankiem i ruszyliśmy do baru (dla wielu z nas kawa jest co najmniej tak samo konieczna do życia jak jedzenie), a następnie podziwiając kaczki w ośrodkowym jeziorze ruszyliśmy dalej, szlakiem zielonym, żeby chociaż odrobinę dotknąć Puszczy Kozienickiej. Piękny to las, pełen paproci, porostów na gałęziach. Przeszliśmy skrajem rezerwatu Krępiec i przez Bogucin i Babki dotarliśmy do stacji Żytkowice, skąd pojechaliśmy na finał Mundialu do Radomia. Ale to już inna historia, nie wycieczkowa, hedonistyczna, konsumpcjonistyczna, żeby nie powiedzieć: wielkomiejska – nie uchodzi wobec tego jej opisywać. Pieszoprzezmazowsze miewa również i takie chwile słabości. Jak widać jest wiele powodów, żeby przystać do naszej kompaniji, i przechadzać się z nami po pięknej naszej dziedzinie…





Rynek w Zwoleniu




Kościół Podwyższenia Krzyża Świętego w Zwoleniu



Liczna ta rodzina Kochanowskich...



Ileż poezji jest w tym dziecięcym obrazku...



Doczesne szczątki Jana Kochanowskiego w zwoleńskim kościele



Nareszcie w drogę, w naturę, w poezję ciszy i głosów przyrody...



Zleje czy nie zleje, teraz czy nieco później?



Muzeum w Czarnolesie



Mistrz Jan przy pracy



Nasza czarnoleska przystań



Stół nakryty, z fragmentem korkociągu (to niezwykle ważny rekwizyt naszych wypraw)



Poezja unosi się w powietrzu, przyroda dyszy, groszek śpiewa!



Oto dom, piękny bardzo



Słoneczniki przed Gródkiem



Kościół Św. Trójcy i dzwonnica w Gródku



Nasz azyl - ale przyszłość widzimy raczej w ponurych barwach...



Wiadomo, gryka



Pan Kaczor (ten fajny)



Popas na skraju Puszczy Kozienickiej


 Puszcza jest...



Idą leśni, drżyjcie...

niedziela, 1 lipca 2018

16.06.2018 - PIĘĆDZIESIĄTKA W KUJAWSKO - POMORSKIM: Tuchola - Rudzki Młyn - Jezioro Gwiazda - Jezioro Wielkie Cekcyńskie - Wełpin - Kosowo - Rykowisko - Błądzim - Kozi Borek - Siemkowo - Kawęcin - Budyń - Jarzębieniec - Plewno - Blechowo - Dólsk - Mały Dólsk (51.6 km)

Uczestnicy: Grzegorz B., Artur K., Joanna T., Ula P. 

Wpis Uli:

Jak co roku czerwiec, długi dzień, zatem czas na "pięćdziesiątkę". Tym razem wybór pada na kolejne z sąsiadujących z Mazowszem województwo kujawsko - pomorskie.
Z licznymi przygodami komunikacyjnymi po drodze, późnym piątkowym wieczorem, już po 10-ciu godzinach od wyjazdu z Warszawy, jesteśmy w Tucholi! Miasto skąpane ciepłym światłem latarni robi na nas naprawdę dobre wrażenie. Po krótkim spacerze na rynek ruszamy na nasz nocleg w Rudzkim Młynie. Kolacja, opracowanie strategii na sobotnią trasę, szybki przegląd osiągnięć i porażek z drugiego dnia mundialu i czas udać się na krótki i intensywny wypoczynek.
Budziki nastawione na 5.00.
Jemy śniadanie, pijemy kawę, niektórzy drugą kawę, cieszymy się przy tym słońcem delikatnie wychylającym się zza chmur i nieśmiało zaglądającym na nasz stół... Ten uroczy zaspany poranek zaburza tylko nieco zapach gnojówki zza okna, którym gospodarz postanowił nas uraczyć o 5.30 nawożąc kwiaty.
O 6.15 już jesteśmy na progu - gotowi na wielką przygodę! Kilka pamiątkowych zdjęć i ruszamy.
Przechodzimy przez Rudzki Młyn i pierwsze parę kilometrów zasuwamy wzdłuż rozkopanej szosy. Idzie nam niezwykle szybko! Ruch o tej porze nie jest zbyt duży, jednak gdy skręcamy w leśną drogę, odczuwamy ulgę. Wreszcie Bory Tucholskie!
Nasza trasa biegnie pięknym, jasnym, sosnowym lasem, po czym przesmykiem między Jeziorem Miały a Jeziorem Gwiazda. Jest naprawdę cudnie! Cisza, spokój, lekki wietrzyk, śpiew ptaków. Ktoś z mieszkańców zażywa porannej kąpieli, ospale pływając w jeziorze... A może by tak tu zostać? Jednak rozsądek bierze górę - przed nami jeszcze ponad 40 km marszu, także ruszamy dalej. Przy następnym jeziorze, Wielkim Cekcyńskim, odbijamy delikatnie od naszej trasy, by zrobić pierwszy postój. Rozsiadamy się pod drzewem przy piaszczystym zejściu do wody. Toczymy żywą dyskusję na temat medycyny chińskiej i jej podejścia do żywienia. Patrzymy w bezkres naszego "Tucholskiego Bajkału", pluskające się w nim perkozy i rodzinę dzikich kaczek. Chiny Chinami, ale ta woda jest tak rześka i tak pociągająca... Plusk! Czas na kąpiel - takiego miejsca nie można odpuścić. Bosko!
Kilka minut po ósmej ruszamy w dalszą drogę. Kierujemy się na południowy-wschód. Przemierzamy kolorowe pola kukurydzy i żyta. Towarzyszy nam intensywny śpiew skowronków. Co jakiś czas pojawia się w oddali para żurawi. Do lasu umyka też zaniepokojony przez nas jelonek. Przechodzimy przez Wełpin, gdzie przy malowniczym ogródku pełnym uli, spod lip obsadzonych wzdłuż naszej drogi, dochodzi bardzo intensywne brzęczenie pracujących pszczół. Za Wełpinem kierujemy się na północny-wschód. W drodze do Kosowa nasze dyskusje schodzą na tematy polityczne. Rozważamy jaki wystarczy mieć poziom inteligencji i jak mądrym należy być człowiekiem, aby uzyskać stopień naukowy na Wydziale Prawa, a jaki na innych wydziałach. Niestety nasze wnioski nie są zbyt optymistyczne, zatem staramy skoncentrować naszą uwagę na otaczających nas okolicznościach przyrody. Na szczęście na horyzoncie pojawia się kolejny żuraw! Dość niepokorny model, ale poświęcamy trochę czasu, aby uchwycić go w naszych obiektywach. Mijamy stary ceglany domek z zamurowanymi kilkoma oknami. To już nie pierwszy raz takie zjawisko w tej okolicy i jak się okazuje do końca trasy zamurowane okna wystąpią jeszcze niejednokrotnie. Nadal nie wiemy skąd taki trend.
Za Kosowem zanurzamy się na dłuższy czas w sosnowo-brzozowym lesie. Kierujemy się razem z żółtym szlakiem na południowy-wschód. Kiedy nasze drogi muszą się rozejść, postanawiamy urządzić postój. Dochodzi 10-ta. Patrzymy na mapę i nadal nie możemy uwierzyć w to, jak dobre mamy tempo. Jak tak dalej pójdzie, to obiad w Karczmie w Błądzimiu bedziemy musieli zjeść przed 12-tą! Na to nie możemy pozwolić. Rozsiadamy się zatem i jemy drugie śniadanie. Artur wybiera batona energetycznego. Od razu się ożywia! Do tej pory żałował, że w przeciwieństwie do nas nie wypił rano żadnej kawy. Posileni i wypoczęci żegnamy się z żółtym szlakiem i ruszamy dalej na południowy-wschód. Podziwiamy piękny las, w którym sosny walczą o dominację nad brzozami. Często skutecznie. Przyglądamy się licznym pajęczynom uwitym na kępkach pożółkłych traw. Docieramy do Leśnictwa Lubiewice. Domek znajduje się głęboko w lesie, kilka kilometrów od jakiejkolwiek cywilizacji. Rozważając jak bardzo duży wpływ na życie dziecka ma urodzenie się w takim właśnie miejscu i jak go to determinuje, idziemy dalej naszą drogą na południowy-wschód. Wydaje nam się, że naszą...
Po pewnym czasie droga zaczyna powoli zanikać, po czym zupełnie ginie. Postanawiamy iść na azymut. Las nie jest gęsty, a mniej więcej wiemy gdzie się znajdujemy. Dzięki tej decyzji nasza droga staje się bardziej urozmaicona. Mijamy dwie nory, podejrzewamy, że borsucze - jedną w lesie, drugą niewiele dalej - na obszarze zrębu drzew. Za zrębem czeka nas jeszcze przekroczenie olbrzymiego wyschniętego bagna, pełnego pokrzyw i komarów. Dla mnie i Artura oraz naszych gołych łydek nie jest to przyjemny odcinek trasy. Czujemy się jak w tropikach, gdyż do roślinności dochodzi jeszcze niezwykła parność tego miejsca. Na szczęście za bagnem wchodzimy w piękne brzeziny przeplecione wysokimi soczysto zielonymi trawami. Docieramy wreszcie do drogi prowadzącej nas na szosę Tuchola - Błądzim. Mijamy ambonę i szczęśliwie wychodzimy z naszego chwilowego zagubienia. Na szczęście nazwa miejscowości do której zmierzamy do czegoś zobowiązuje! Zbłądziliśmy na tyle, że powoli zaczynamy już odczuwać głód i wielką chęć dotarcia do karczmy. Jeszcze ok.3 km marszu wzdłuż szosy i będziemy na miejscu.
Tym razem niestety nie jest tak przyjemnie jak rano. Jest już cieplej, ruch na trasie bardzo duży - co chwila mijają nas pędzące samochody i ciężarówki. Idziemy gęsiego mijając a to rozjechaną sikorkę, a to zastrzeloną łanię, a to pisklaczka, który nie dożył swojej dorosłości... Okropność.
Zostawiamy za sobą również drogowskaz na Rezerwat Cisów Staropolskich im. Leona Wyczółkowskiego. Niestety nie zdążymy dzisiaj go zwiedzić - pozostaje na następny raz. Przed torami czekamy kilka minut, aż przejedzie pociąg towarowy (linii: Kościerzyna - Bydgoszcz) wiozący kilkadziesiąt wagonów drewna sosnowego. Zaraz za torami, na szczęście, chyba aby osłodzić nam ten koszmarny odcinek, stoi dziewczyna ze stoiskiem z miodami. Ma również grzyby, soki, przetwory, ale nasza uwaga skupia się na różnorodnych miodach! Próbujemy m.in. czarnego bzu, czeremchy, wrzosu, lipy, sosny. Bardzo trudny wybór, ale w końcu decydujemy się na dwa słoiki - Artur na czarny bez, a Grześ na wrzos. Mijamy zabudowania Rykowiska i ok. 13-tej docieramy wreszcie do karczmy. Posilamy się pierogami i kotletem de volaille, wypijamy piwa i kawę. Wzmocnieni i wypoczęci ruszamy w dalszą drogę.
Według precyzyjnych wyliczeń pozostała nam do przejścia jeszcze mniejsza połowa!
Docieramy do centrum Błądzimia, gdzie witają nas dwa sklepy. Pod jednym z nich postanawiamy zrobić przerwę na deser. Rozsiadamy się na schodach i delektujemy lokalnymi przysmakami. Na pierwszy ogień idzie babeczka z kremem kajmakowym. Jest znakomita, więc dokupujemy następną. I do tego roladę z kremem śmietankowym i malinami. Istna rozkosz! Po tej wspaniałej uczcie powoli zaczynamy toczyć się dalej...
Przemierzamy kolejne pola, a Grześ próbuje opanować umiejętność robienia zdjęć tabletem, który pojechał z nami po raz pierwszy ze względu na mundial. O ile do śledzenia relacji z piłki kopanej sprzęt nadaje się znakomicie, o tyle jako aparat nie spełnia grzesiowych wymagań. Wzdłuż naszej drogi ciągną się teraz olbrzymie pnie starych lip. Jak zwykle widok dziedzictwa pozostawionego przez piły p. Szyszki wywołuje w nas ogromny smutek i złość. Na szczęście jest promyk nadziei, bo z pni wyrastają kępy nowych soczysto zielonych gałązek. Jeszcze 200-300 lat i wszystko wróci do normy.
Przechodzimy przez Kozi Borek i kierujemy się na południowy-wschód. Tuż przed Siemkowem urządzamy krótki postój. Powoli zaczynamy już czuć te trzydzieścikilka kilometrów w nogach.
Gdy wychodzimy z Siemkowa napoykamy sklep. Nie jesteśmy głodni, bo nadal czujemy nasze błądzimskie obżarstwo. Nie jesteśmy zmęczeni, bo mieliśmy postój 15 minut temu. No ale sklep to sklep. Jak już się zdarza na naszej trasie, to trzeba wejść. Postanawiamy kupić jedno piwo. Wypijamy je wspólnie pod sklepem i ruszamy dalej w stronę Kawęcina. Już nie możemy się doczekać neobarokowego dworu, który tam na nas czeka.
Kiedy docieramy na miejsce najpierw mijamy olbrzymią mleczarnię i kilkadziesiąt szczęśliwych krów. Na horyzoncie majaczy nam nieśmiało wieża z zegarem. Z daleka dwór wydaje się być bardzo nietypowy. Zupełnie inne budownictwo niż na znanym nam już dość dobrze Mazowszu.
Rezydencja Kawieczyńskich wybudowana została w 1889 r. i przechodziła następnie z rąk do rąk - na początku XX w. należała do Żyda Nojmana, później do J. Listkiewicza. W 1937 r. właścicielem posiadłości był J. Grodziecki, a 2 lata później niemiecki dzierżawca. Po wojnie majątek przejął Skarb Państwa Polskiego, a od lutego 1946 Państwowa Nieruchomość Ziemska. Trzy lata później został przekształcony w PGR.
Niestety im bliżej podchodzimy, tym widok dworu staje się smutniejszy. Środkowa część budowli wygląda, jakby ktoś właśnie zaczął wyburzać ją olbrzymim buldożerem. Nie wiemy czy jest to efekt celowego działania czy jedynie skutek wieloletniego niszczenia obiektu. Posiadłość jest w rękach prywatnych i jeszcze 2 lata temu można byłoby zobaczyć całą bryłę tego interesującego neobarokowego budownictwa, przynajmniej od jej frontowej strony (zdjęcia np. tu: https://fromtheshadow.flog.pl/wpis/11565382/opszczony-dwor-w-kawecinie). Nie możemy podejść do samego dworku, gdyż jest on odgrodzony taśmą. Zresztą nie wiemy czy byłoby to bezpieczne. Jeszcze chwilę przyglądamy się bocianiemu gniazdu na wieży z zegarem, drzewu wyrastającym ze środka budowli i poganiani przez 3 małe waleczne pieski pomiędzy kolejnymi dziesiątkami krów opuszczamy teren dawnego PGRu. Kilkaset metrów dalej dochodzimy do kolorowych małych bloków wyrastających w nienaturalny sposób z bezkresnych kawęcińskich pól. Biega tam gromada dzieciaków, dla których widocznie nie jesteśmy codziennym widokiem. Otaczają nas i przez jakiś czas towarzyszą nam idąc za nami krok w krok. Jeden chłopak nie spuszcza nas z muszki swojego karabinu "NERF". Gdyby tylko zdawał sobie sprawę z tego, jak dużą rolę odegra w naszej dalszej wędrówce... Jego kontrowersyjne zachowanie wywołuje ok. 2-godzinną żywą dyskusję między nami. Nasze spory przebiegają od różnic poglądów na temat intuicyjnego i racjonalnego podejścia do ludzi, możiwości określenia i determinacji ich zachowań już po bardzo krótkim kontakcie, poprzez monarchizm, konserwatyzm, liberalizm i socjalizm oraz dlaczego Artur popiera je wszystkie naraz, aż do kolejnych już dzisiaj rozważań jak bardzo miejsce urodzenia i zamieszkania w dzieciństwie wpływa na całe nasze dalsze dorosłe życie.
W międzyczasie docieramy do miejscowości Budyń i jej neoklasycystycznego pałacu. Wybudowany w 1898 r. pałac jest piętrowym budynkiem na planie prostokąta, jego wejście poprzedzają schody z portykiem kolumnowym. Obecny właściciel prowadzi duże gospodarstwo i budynek dawnego pałacu (przynajmniej zza ogrodzenia) wygląda na bardzo zadbany. Przemierzamy kolejne popegieerowskie osiedle oraz blok, w którym mieszka sołtys Budynia i kierujemy się na Jarzębieniec. Tam zastaje nas scenka jak z filmów Smarzowskiego - przed małym popegieerowskim budynkiem, przy stoliku siedzą trzy smutne osoby, nic nie mówią, patrzą niewidzącym wzrokiem w przestrzeń a w eter płynie huk rytmów disco - polo...
Za Jarzębieńcem przechodzimy wśród łąk, małych jeziorek i kolejnych ceglanych budynków z zamurowanymi oknami aż docieramy do Plewna. Tam urządzamy kolejny postój. Jednak krótki, gdyż powoli zbliża się wieczór, a chmary komarów i ujadający za płotem pies nie skłaniają nas do długich przesiadywań.
Ruszamy na północny-wschód i po 19-tej docieramy do Biechowa. Złota godzina sprawia, że otaczający nas krajobraz wygląda pięknie i nierealnie. Stajemy od czasu do czasu i próbujemy uchwycić te momenty przy pomocy migawki. Nie jest to proste.
Niektóre z naszych nóg są już bardzo zmęczone. Asia znów ostro wyrywa naprzód. Momentami znika nam z oczu. Bez zastanowienia przecina szosę, w którą mieliśmy skręcić i pędzi na Dólsk. My lecimy za nią co tchu, aby ją zawrócić. Nawet nie wpadamy na pomysł, by do niej zadzwonić. Widocznie zmęczenie ogarnia już nie tylko nasze ciała, ale i umysły. We trójkę ustalamy, że być może taka wersja trasy będzie nawet lepsza - nieco dłuższa, ale zamiast iść szosą pójdziemy polną drogą. W Dólsku Asia na nas czeka i z nadzieją w głosie pyta jaki numer. Uświadamiamy ją, że nie nocujemy w Dólsku tylko w Małym Dólsku, a to jeszcze kawałek. Nie jest zachwycona. Kilka minut później zaczynamy odliczanie: jeszcze 100 metrów, 90, 80... 30, 20, 10. Jest! Znowu się udało! Mamy w nogach 50 km!
I jesteśmy w szczerym polu...


Zdjęcia Artura, Grzegorza i Uli:


Tuchola. Godzina 6.15.



Ruszamy!



Trasa Tuchola - Świecie. Przebudowa w toku.



Asia po dwóch kawach wyrywa do przodu...



...chłopcy dzielnie próbują dotrzymać jej kroku.



Las. W drodze z Rudzkiego Młyna do Dużej Huty.




Bory Tucholskie.



Bory Tucholskie. Las na południe od Białego Błota.



Jezioro Miały



Jezioro Gwiazda



Jezioro Miały.



Mostek między Jeziorem Miały a Jeziorem Gwiazda



Jezioro Wielkie Cekcyńskie



Jezioro Wielkie Cekcyńskie



Perkoz zausznik



Postój nad Jeziorem Wielkim Cekcyńskim.



Tym razem nie zajrzymy niestety do miejscowości Teolog. Artur jest niepocieszony.



Pola kukurydzy przed Wełpinem.



Pola żyta przed Wełpinem.



Zielone pola przed Wełpinem.



Nuda...



...nic się nie dzieje...



...w ogóle brak akcji jest.





Wełpin na horyzoncie.



Wełpin. Pszczoły intensywnie pracują nad miodem lipowym.



Bagienka w okolicach Wełpina.







Żuraw pod Kosowem.









Żółtym szlakiem - z Kosowa do Rykowiska.



Postój na rozstaju dróg.



Zasłużony wypoczynek. Baton energetyczny i ruszamy dalej!



Samotna brzoza...



...pada zdominowana przez sosny.













Nora. Borsucza?








Wyschniete bagno - parno, komary, pokrzywy...


Brzeziny przed Rykowiskiem. 







Nieprzyjemny odcinek wzdłuż trasy nr 240 (Tuchola - Błądzim)


Miody. Bardzo bardzo trudny wybór.



Błądzim. Dzień jak co dzień.


Pole w drodze z Błądzimia do Koziego Borku



W drodze z Koziego Borku do Siemkowa



Droga do dworu w Kawęcinie.



Dwór w Kawęcinie. Bardzo smutny widok.


Opuszczamy Kawęcin. Żurawie kierują się w przeciwną stronę - na zachód.



Pałac w Budyniu.



Budyń. Sołtys mieszka w tym oto zielono-żółtym bloku!



Złota godzina w Blechowie.











50 km. Szczere pole.


Pięćdziesiąt km w nogach! Znowu się udało!!!